wtorek, 1 czerwca 2010

Wywiad: Justin Greaves (Crippled Black Phoenix)

Zapożyczony z .elephantshoe.pl wywiad z Justinem Greavesem - liderem Crippled Black Phoenix dotyczący wydania pierwszej płyty zespołu

"Electric Wizard. Pantheist. Mogwai. W tle przewija się jeszcze nazwa Portishead. Taka mieszanka złożyła się na powstanie Crippled Black Phoenix. Przy okazji wydania debiutanckiej płyty “A Love of Shared Disasters” postanowiliśmy przepytać szefa nowej formacji, Justina Greavesa.

Jak się czujesz, mając świadomość, że po 3 latach przygotowań, nowy album jest wreszcie dostępny?

Cieszę się, ze wszystko dotarło do tego punktu, jeszcze rok temu nie spodziewałbym się czegokolwiek, co dzieje się teraz. Nie planowałem wydania mojej muzyki, gdy zacząłem nagrywać piosenki. Robiłem to, ponieważ miałem kilka pomysłów i potrzebowałem się skupić na czymś, mając za sobą rok nieprzyjemnych spraw dziejących się w moim życiu. To była bardziej terapia, ale im więcej pracowałem, tym bardziej narastał pomysł nagrania i stworzenia zespołu. Przez pewien czas w zespole byłem tylko ja i Dominic. Nagraliśmy jakieś szkicowe demówki, a całość ewoluowała. Trzy piosenki z dema trafiły na album – te najbardziej przygnębiające. Tak więc teraz, całość urosła do rozmiarów czegoś, czego bym się nigdy nie spodziewał i świetnie się z tym czuję, a czuję się pewniej w kwestii prezentowania mojej muzyki na zewnątrz. To kompletnie różna sytuacja od tej, gdy grałem w innych zespołach. Myślę, że potrzebowałem przerwy, nie podobała mi się droga, którą obrała cała scena ciężkiej muzyki, a poza tym nie widziałem żadnego światełka w tunelu, żadnej alternatywy, więc to, co robię teraz dało mi szansę popatrzeć na muzykę i własne życie z perspektywy. Nagranie albumu odbyło się w lipcu tamtego roku i trochę czasu minęło, zanim materiał mógł się ukazać, więc czekam na premierę, bo przecież duża część czeka, by znaleźć się na drugiej części trylogii… Po prostu, lubię być ciągle zajęty.

Opisując muzykę zespołu, napisałeś, że Crippled Black Phoenix brzmi jak ‘zamęt ze szczyptą makabry’. Są jeszcze jakieś inne określenia twojej muzyki?

Ballady końca świata! Tak określamy naszą muzykę, najprościej mówiąc. Wiem, że Crippled Black Phoenix będzie kategoryzowany, bez względu na nasze brzmienie. Ludzie mają potrzebę nazywania wszystkiego i wolę podrzucić im jakiś pomysł, niż patrzeć potem jak, odwołując się do własnej wyobraźni, błądzą.

Zapytałem o szufladki, ponieważ twoja muzyka, trochę niesprawiedliwie i płytko, określana jest jako post-rock spod znaku Godspeed You! Black Emperor. Nie boisz się zatem, że z powodu durnej łatki, CBP nie trafi do odpowiednio przygotowanych odbiorców?

Nie boję się tego, co mówią ludzie, jak wspomniałem, to część robienia czegoś nowego. Osobiście, nie widzę związku naszej muzyki z GY!BE, ale wiem, że zostało to powiedziane, ponieważ gramy potoczyście i w kilku miejscach pojawiają się smyczki, choć to tylko część tego, co można w CBP znaleźć. Ludzie zawsze przypinają zespołom plakietki, wstyd jednak, że robią to po przesłuchaniu jednego czy dwóch utworów. Zobaczymy, co będzie się dziać już po wydaniu albumu. Słyszałem kilka opinii, przyrównujących nas do zespołów nurtu post-rocka, które są kompletnie różne, ale co można zrobić? Plakietki są dobre, niech jednak będą bardziej przemyślane i mniej, jak sam mówisz, płytkie. To jednak wada muzykowania, że ludzie, odwołując się do szufladek, rezygnują ze słuchania całości, ale coś takiego może stać się zawsze, czy tego chcemy, czy nie. Samo życie. Myślę, że określając CBP mianem ‘ballad końca świata’, wzięliśmy sprawy we własne ręce i daliśmy fanom pole do głębszych przemyśleń… Może mam za dużo wiary w szerszą publikę, ale lubię być optymistą i wierzyć, że ktoś, kto interesuje się muzyką, posłucha jej i zrozumie stojące za nią przesłanie.

W czasach trzyminutowych singli i piosenek ściąganych z itunes wydajesz album, w którym każda piosenka jest mniejszą częścią pewnej historii. Nie zakrawa to trochę na komercyjne samobójstwo? Singiel “Sharks & Storms” raczej hitem fruwającym po pierwszych miejscach nie będzie.

(Śmiech) Hit z pierwszego miejsca… Nie wydaje mi się, żeby tak się stało. Nie interesuje mnie bycie ’radio friendly’ czy ściągalność piosenek. Właściwie rozpaczam teraz nad aktualnym stanem muzycznego przemysłu. Wygląda na to, że zatraciła się gdzieś kreatywność i oryginalność, kolejne zespoły (nie tylko te mainstreamowe, ale też alternatywne) za ostro skaczą nam wszystkim do gardeł, wszystko staje się bardzo płytkie a publika coraz bardziej pazerna. Wszyscy chcą wszystko teraz, tutaj, zaraz, natychmiast, nie mają cierpliwości, by wczuć się w muzykę. To błędne koło, wytwórnie zawzięcie chcą od nas pieniędzy, zespoły oczekują ciągłej gratyfikacji za muzykę atakując nowościami i mówiąc nam, czego powinniśmy słuchać. Niestety, publika to kupuje, to ją rozpuszcza i powoduje, że staje się ona jeszcze bardziej chciwa, chce więcej i więcej, nie czekając ani nawet nie płacąc za muzykę. To wszystko urosło to poziomu strumienia kiepskiej jakości muzyki ściąganej przez dzieciarnię, której kompletnie na tym nie zależy. Może to kwestia wieku, ale wyrosłem na słuchaniu albumów, kupowaniu winyli, gdzie razem z płytą dostawało się kompletny artwork dla wizualnej przyjemności, człowiek miał świadomość, że dostawał coś wartościowego za swoje pieniądze, a i widać było, że poprzez wydawnictwo zespołom zależało na ich wydawnictwach. Widzę teraz zbliżający się odzew, ludzie nie są głupi. Jest wiele współczesnych, zmieniających się ciągle trendów, ale jest duża grupa ludzi, która po prostu uwielbia muzykę i uszczęśliwi ją fakt, że artyście lub zespołowi zależy. Ludzie wycwanią się na syf, wciskany im przez wytwórnie… Przynajmniej mam taką nadzieję. Podsumowując,, album mający historię, z ustalonym porządkiem, będący swoistą podróżą być może jest samobójstwem, ale wolę robić to, niż mieć na koncie jeden hit, o którym wszyscy zapomną kilka tygodni później.

Czy współpraca w supergrupie, zrzeszającej członków Electric Wizard, Mogwai czy Pantheist przebiegała harmonijnie?

Tak, to przyjemność stworzyć taki zespół, choć nie nazwałbym go supergrupą w pełnym tego słowa znaczeniu. Myślę, że wszyscy mamy podobne pomysły, gust i podobny respekt wobec muzyki, którą tworzymy. Poza tym, wszyscy mamy pragnienie tworzyć coś zupełnie innego. Uważam siebie za szczęściarza, który znalazł grupę jednocześnie przyjaciół i muzyków, którzy lubią to, co robią i których coś naprawdę łączy. Zespół zszedł się w niezbyt typowy sposób, ale bardzo naturalnie stał się tym, czym jest teraz. Rozpocząłem od nagrywania piosenek z Dominikiem, bo już od kilku lat rozmawialiśmy o wspólnym projekcie, potem spotkałem Andy’ego i Kostasa i w tym momencie uświadomiłem sobie, że moglibyśmy stworzyć zespół. Poprosiłem więc mojego przyjaciela Niala Fiala pomoc. Aż tu nagle znaleźliśmy się w studio mając za sobą Geoffa Barrowa i Invada Records, ze wszystkimi piosenkami i zwerbowanym na wokal Joe. Gdy tylko zakończyliśmy nagrywanie, bardzo chcieliśmy dać muzyce wybrzmieć na żywo, zagraliśmy kilka małych koncertów w Wielkiej Brytanii, zabierając ze sobą Toma, Bricky’ego i Chippera. W tym miejscu się obecnie znajdujemy, przeprowadzamy próby jako zespół, sprawy układają się dobrze, wręcz nie może być lepiej. Niektórzy mają inne projekty, zobowiązania, więc zdarzą się sytuacje, w których nie będziemy grać w obecnym składzie, ale CBP stał się zespołem, i to z długofalowymi planami na przyszłość. Od momentu, gdy odszedłem z poprzedniej kapeli, gdy rozpoczynałem swój „projekt”, wiele rzeczy się zmieniło. Miejmy nadzieję, że w przyszłości będzie dziać się wiele.

Podczas odsłuchu nowego albumu nietrudno odnieść wrażenie, ze “A Love of Shared Disasters” to dźwiękowa opowieść z przeróżnymi motywami przewodnimi. Jaka historia stoi za muzyką?

Podoba mi się pomysł na określenie całości dźwiękową opowieścią, tak, pełna zgoda. Owszem, jest tu wyraźna historia, zawarta bardziej między słowami i cieszę się, że poruszyłeś ten temat, mało kto by go podjął. Właściwie utwory wywodzą się z okresu w moim życiu, który przepełniony był tragicznymi wydarzeniami, a ja musiałem w jakiś sposób zrzucić ten ciężar z mojego serca. To było podwaliną albumu – kombinacja starych i osobistych opowieści o stracie i trudnościach a także o miłości i odkupieniu. To w tej historii pozostaje niezmienne. Niezależnie od czasu, czy to przeszłość czy teraźniejszość, to jedna z rzeczy, która zawsze była z nami. Nie możemy pozbyć się tragedii towarzyszącej życiu, ale zawsze możemy coś z nią zrobić. Płyta rozpoczyna się chaosem i zamętem związanym z złą sytuacją, stopniowo wkręcając się w najciemniejsze zakamarki umysłu, sprawiając, że twoje osądy zostaną zacienione złymi wyborami. Następnie podźwigamy się i odnajdujemy siebie próbujących zrozumieć, dlaczego jesteśmy właśnie tacy a nie inni, akceptujemy fakt, że czasem życie jest dosłownie mówiąc gównem. Dopiero poprzez akceptację można odnaleźć spokój, nie ważne czy w sobie czy w świecie zewnętrznym. Bez ciężkich czasów nie można naprawdę docenić dobra. Mam nadzieję, że znajdą się ludzie, którzy to pojmą. To złożona opowieść i każde podejście do niej będzie zapewne różne, lecz jeśli ktoś wyniesie z tego cokolwiek, będę szczęśliwy. W ten sposób tworzę całość i mam w związku z tym prywatne, wręcz intymne uczucia. Jednakże album musi być także czystym muzycznym dziełem. Trzeba go interpretować na dwóch różnych płaszczyznach i bez pobłażania. Łatwo zagubić się w historii i uczynić ją albo zbyt oczywistą albo zbyt nudną, toteż próbowaliśmy pozwolić sobie na granie bez pojęcia, co tak właściwie nami kieruje, tylko czerpiąc przyjemność z piosenek. Wierzę, że słuchacze na tym skorzystają i będą podobnie jak my zadowoleni.

“A Love Of Shared Disasters” zdaje się być tak nierozerwalną całością, że trudno byłoby rozdzielić utwory. Jednak zauważyłem, iż “Long Cold Summer” dzieli album na dwie części…

Tak, zdecydowanie album jest ułożony w pewien sposób jednak działa także na bazie utwór po utworze. Cała fabuła kryjąca się za nim jest dość mocno zagmatwana, i wiem, że dużo słuchaczy zapewne jej nie zrozumie, ale może przynajmniej dostrzegą dynamikę podróży, która coraz szybciej zmniejsza się do ludzkiego najniższego punktu, reprezentowanego przez „Long Cold Summer”. Następnie ‘budowa’ rozpoczyna się od chwili refleksji i zrozumienia tego, co było wcześniej. Bez ‘niskich’ punktów nie docenimy aż tak ‘wysokich’, więc album przedzielony jest tym utworem, lecz także pokazuje podział w naszych postawach i osobowościach, jak dwie połówki mózgu. Numer umiejscowiony w środku daje nam szansę odbicia i pozwala umysłom uciec z myślami sprowokowanymi przez muzykę.

W “The Northern Cobbler” daje się słyszeć monolog. Czyj to głos?

Ten głos to osiemnastowieczny poeta Alfred Tennyson. Pochodził z tego samego regionu, co ja. Jest autorem setek ballad i wierszy, “The Northern Cobbler” był pierwszy raz wydany w 1880 i ukazuje ówczesne społeczne problemy, które nie różniły się aż tak od współczesnych. Opowiada on o ciężko pracującym, żonatym mężczyźnie, który stał się alkoholikiem, zaś po narodzinach swojego dziecka bił żonę. Zdaje sobie sprawę, co zrobił i wyrusza w podróż by naprawić swe błędy bez bronienia swojego pijaństwa. Udaje mu się jedynie odwrócić sytuację. To jest coś, z czym mogę się utożsamiać – nie ważne jak źle będzie i jak źle się zachowujesz, zawsze można wszystko naprawić. Nie można tylko zapomnieć, co się uczyniło, można jedynie z tego się uczyć, i jeśli to się udaje ludzie częściej będą wybaczać ci swoje błędy. Musisz być jedynie szczery wobec nich i siebie.

Twój album w większości bazuje na długich, złożonych, podobnych do suity krajobrazach dźwiękowych, lecz z drugiej strony jest trochę pijackiego doom-country w “When You’re Gone” lub balladowy “Goodnight, Europe”. Czy możesz w skrócie scharakteryzować te utwory?

Pijackie doom country? <Śmiech> To dobra analogia. Obydwa utwory zostały napisane w mniej więcej tym samym czasie, myślę, że gdybym popatrzył na ich charakter z perspektywy czasu, wywodzą się one z melancholii zrodzonej z akceptacji całego gówna, jakie życie rzuca na ciebie czasami. „When You’re Gone” ma w sobie poczucie frustracji, gdy coś wymyka się z twoich rąk, jak gdy tracisz kogoś bliskiego lub zapominasz o swoich ambicjach. „Goodnight, Europe” może być postrzegane jako pożegnanie z przeszłością i umożliwienie lepszej przyszłości, lub po prostu porzucenie czegoś bardzo ważnego w życiu. Osobiście uważam je za typ utworów, które pobudzają do myślenia i odczuwania czegoś, to znaczy, nie twierdzę, że każdy, kto ich posłucha od razu poczuje jakieś emocje, lecz jeśli trafią do serca, chociaż jednej osoby, osiągnęliśmy coś wyjątkowego.

Wspomniałeś o Lordzie Tennysonie. W jego sztuce pt. “Becket” pisze on: “Jesteśmy niepewnymi siebie stworzeniami i możemy, tak, nawet jeśli nie wiemy, mieszać naszą złośliwość i prywatne nienawiści z naszą obroną w Niebie”. Moim zdaniem to najbardziej wartościowa recenzja waszego albumu…

Dzięki!! To wspaniały sposób patrzenia na niego, jak coś, co łączy ludzi niezależnie czy są tego świadomi czy nie, to wielka rzecz myśleć, że takie skromne nagranie potrafi to zrobić. Nie mam jakichkolwiek złudzeń, że nie potrafiłbym tego osiągnąć, ale sama idea jest wielka, nieprawdaż? Wiersz Tennysona napisany niedługo przed śmiercią, myślę, że mówi dużo. Wyraża on swoje myśli, gdy zbliża się do końca swego życia, to znaczy, co stanie się gdy przekroczy na tamta stronę. Ma nadzieję na bezbolesną śmierć, a także taką, która nie przyniesie wielkiego smutku tym, którzy go kochają i kochali. Ostatnia zwrotka pokazuje jego niepewność dotyczącą tego, co się ma wydarzyć, jednakże wyraża on chęć poznania swego stwórcy, kapitana statku, pilota, boga. Cały wydźwięk wiesza jest relatywnie jowialny i podniecony, co jest dość ironiczne, biorąc pod uwagę, że to poemat o jego własnej śmierci. Ten paradoks podkreśla jego akceptację śmierci.

Wieczornej gwiazdy blask
To jasny dla mnie znak,
Niech więc nie jęczy w morzu mielizn pas,
Gdy ruszę sam na szlak.Tak się kołysze odpływ, jakby spał,
Głęboki żłobiąc rów,
W bezdenną otchłań, gdzie swe leże miał,
Powraca znów.Wieczorny głosi dzwon
Ostatni rozbłysk zórz,
Lecz niechaj nie brzmi żałobliwy ton,
Choć pora już.Choć może ponieść woda łódź mą aż
Gdzieś poza kres i czas,
Pilota mego ujrzę wreszcie twarz,
Gdy minę mielizn pas.

(współpraca przy łumaczeniu wywiadu: Karolina Szczur)
(przekład wiersza: Maciej Froński)

Aleksander Stępień."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz